Strony

sobota, 7 stycznia 2017

Eretria

To był ciepły, słoneczny dzień i nic nie zapowiadało niedalekiego koszmaru. Wstałam z samego rana, bo oczywiście wczesne treningi nauczyły mój organizm budzić się o czwartej rano… nawet jeśli nie ma takiej potrzeby. Pierwsze, nieśmiałe promyki słońca wyłaniały się spod pokrywy nocy, lecz był za słabe, by wpaść pomarańczową smugą przez okno. Szybko ubrałam się w krótkie, jeansowe spodenki i luźną koszulkę z nadrukowanymi stronicami z „Króla Szamanów”, po czym okryłam się szlafrokiem. Z największą przyjemnością przeszłam bosymi stopami po puszystym, białym dywanie, i, z trochę mniejszą chęcią, przebiegłam po, również białych, panelach, aż do drzwi (zgadnijcie jakiego koloru…) by dopaść chapcie w króliczki i ruszyć dzielnie do kuchni.
Gdy mleko się zagrzało i zrobiłam sobie kakao, czerwone promienie słońca wychyliły się mocniej, oblewając dachy stajni swoim blaskiem. Otuliłam się mocniej szlafrokiem i wyszłam na dwór, czując przyjemny, poranny chłodek. Oczywiście, że moim pierwszy punktem, zaraz po wypuszczeniu wszystkich naszych „już nie takich dzikich” przyjaciół (w skład których wchodziły dwa ligry, dwa tygrysy, gepard królewski i lisek) , była stajnia. Otworzyłam ciężkie drewniane drzwi, a konie powitały mnie przyjaznym rżeniem. Miały dzisiaj w miarę wolny dzień, mało treningów, większość czasu na padoku, one też w końcu musiały odpocząć. Przeszłam obok nowej skokowej grupki, a Checkmate, Corteś i Niemuzykalny aż się pchali, żeby ich pogłaskać za uchem. Zaraz po obowiązkowych pieszczotach miśków poszłam do moich dwóch ukochanych boksów, podpisanych imionami „Jally Good Time” oraz „Pardon Me”. Moje gwiazdeczki już czekały i patrzyły na mnie zniecierpliwione. Wzięłam więc Jally’ego na kantar, wprowadziłam do Pardona i usiadłam spokojnie między nimi, rozkoszując się kakaukiem i bliskością dwóch ukochanych kasztanków, które teraz spokojnie ze sobą rozmawiały, nie mając nic przeciwko, by przebywać wspólnie w boksie.
Nie wiem ile siedziałam w stajni, przytulona do moich koników. Ale sądząc po tym, że kakao wypiłam a kubek zdążył wystygnąć już chyba z dziesięć razy, całkiem sporo. Dodatkowo to nie ja sama wyszłam z boksu, tylko przyszedł po mnie Blaze. Kiedy stanął przed boksem, zarówno Jally jak i Pardon leżeli, tak jak ja, wtulając się w szyję Żelka. Teleporter nie skomentował widoku, po prostu otworzył boks, zrobił nam zdjęcie i przyglądał się temu ze szczerym uśmiechem.
- Zostawiłaś mnie dla dwóch koni? – szepnął, opierając się o drzwi boksu.
Spojrzałam tylko na niego rozbawiona i pogłaskałam kasztanka po szyi.
- Oni są dwaj. – Uśmiechnęłam się zawadiacko.
- Mogę się dołączyć?
- O ile nie boisz się, że cię zjedzą.
W pierwszej chwili dwa kasztany patrzyły się na Blaze’a dość nieufnym wzrokiem. Ale gdy nic im nie zrobił, i w dodatku wyjął z kieszeni marchewki dla nich, a mi podał ciepłą kawę, stwierdziły, ze mogą się dalej odprężać.
- Nadal nie rozumiem, jak możesz woleć to od łóżka, Panno Ravenwood. – Zaśmiał się i pogłaskał Pardona po grzbiecie.
- Oj już tak nie narzekaj i nie udawaj, że ci się nie podoba. Lubisz je – mówiąc to, uderzyłam go łokciem w żebra, śmiejąc się głośno. - … Panie Montgomery.
- Mhm, jasne! Są nawet gorsze od tych twoich pchlarzy!
W tym momencie podeszła do nas Ripley, szukając swoich ukochanych ludzi. Widząc nas zamerdała ogonkiem i usadowiła się na kolanach Blaze’a. Ten tylko westchnął.
- Los nie jest dziś po twojej stronie. Nie udowodnisz, że nie lubisz „tych pchlarzy”. Kochasz je. – Wyszczerzyłam triumfalnie ząbki.
I zaraz mi ten uśmiech zniknął, bo zupełnie niespodziewanie Blaze spojrzał mi prosto w oczy, w pełni szczęśliwy, dotknął delikatnie dłonią mojego policzka i przyciągnął mnie do siebie, w długim pocałunku. Przyjemnie zaskoczenie rozeszło się po moim ciele, oddałam pocałunek bez zastanowienia, a zaraz potem popatrzyłam na teleportera, w pełni oczarowana.
- Tak samo jak kogoś jeszcze tutaj. – Uśmiechnął się szczerze, a ja tylko, by już dłużej nie wpatrywać się w niego maślanymi oczami, szturchnęłam go drugi raz. – Aż tak łatwo cię zawstydzić, co?
Wyszarpywałam się przez chwilę, rozbawiona, gdy ten próbował objąć mnie ramieniem, jednak po kilku sekundach łaskotek stwierdziłam, że może sobie wygrać tę walkę i wtuliłam się niego ze szczerą przyjemnością.
- No proszę, tak o wiele lepiej, Panno Ravenwood.
- Cicho, albo obleję cię kawą. – Zaśmiałam się i pocałowałam go w policzek, po czym sama wzięłam łyk pysznego napoju.
Lepiej chyba nie mogło być, leżeliśmy sobie w spokoju, z kawą w ręku i kochanymi zwierzakami tuż obok nas. Ale to szczęście musiało szybko zniknąć, do stajni wparowała Mackenzie z miną nie zapowiadającą nic dobrego. Potwierdzał to widok jej, trzymającej dwa pistolety. Szybkim ruchem rzuciła mi jeden.
- Nie czas na to amorki, mamy wizytę.
Po czym wyszła, załadowując swoją broń i zostawiając nas samych. Nie było czasu na dyskusję, czy pod nieobecność Nicka i Any może mieć broń, nawet na zastanawianie się o co chodzi. Wymieniłam tylko z Blazem szybkie spojrzenia i wstaliśmy. Rzuciłam na pierwszą lepsza skrzynię szlafrok, załadowałam broń i ruszyłam za Micky, podczas gdy teleporter nie tracił czasu i użył swoich mocy, by, jak sądziłam, dostać się do naszego „składziku na nagłe wypadki ataku obcych itp.”. Nawet nie zadawałam pytań, kiedy Mackenzie siadła za kierownicą i, gdy tylko wsiadłam do auta, nie czekała nawet na Blaze’a, który, dosłownie w biegu, w ostatniej chwili wskoczył na tylne siedzenie. Jak dobrze, że mieliśmy auto bez dachu.
W zabójczym tempie i równie zabójczy sposób znaleźliśmy się na polanie, za lasem. A widoku, który tam zastałam, nie spodziewałam się nigdy zobaczyć. Mateusz i Derek stali ramię w ramię, trzymając na celownikach swoich broni kobietę… Kobietę z czarnymi włosami, niektórymi puszczonymi luźno, niektórymi zebranymi w warkocze… Kobietę noszącą skórzaną kurtkę, ozdobioną kolcami… Kobietę z tymi dziwnymi znakami na czole, uniemożliwiającymi zakradnięcie się do jej umysłu przez telepatę.
- Eretira – syknęłam i w momencie wyciągnęłam broń, celując jej prosto w głowę.
- Witaj Paula, dawno się nie widziałyśmy. – Wyszczerzyła zęby w wredny uśmiechu i od niechcenia uniosła ręce, gdy Micky i Blaze także w nią wycelowali.
Teleporter wyszedł przede mnie, zasłaniając mnie przed każdym możliwym atakiem, patrzył na nią wściekle.
- Kim jesteś? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Eletria nic sobie z tego nie robiła. Zaśmiała się radośnie na to pytanie i przechyliła tak, by spojrzeć na mnie, jeszcze bardziej ukazując swoje rozbawienie.
- Nie powiedziałaś mu? No, no… Ten mięśniak też nie wie, a też chciałby wiedzieć! HA! Jaka historia. Bezpieczne schronienie dla mutantów i innych nadprzyrodzonych, a nie wiedzą nic, kto może się tu zjawić. Brawo Paula! Po prostu brawo!
Śmiała się i klaskała, nie przejmowała się tym, że Blaze, jeszcze bardziej odsuwając mnie od kobiety, wymierzył w nią pewniej. Stała pewna, jak królowa i pani całej tej sytuacji. Nie mogłam jej pozwolić tak się czuć, ani tak się panoszyć.
- Zostawcie nas. – Ledwo to wydukałam przez zaciśnięte zęby.
- Zwariowałaś? Może ci się coś stać. – Z Blaze’a nagle znikła cała wściekłość, spojrzał na mnie zmartwiony.
Chwyciłam go za rękę, nie przejmując się tym, że Eretria patrzy na nas z zainteresowaniem.
- Nic mi nie będzie, okej? – Pocałowałam go krótko i dodałam. – Wracajcie do stajni, to moja sprawa.
Jeszcze się sprzeciwiali, nie chcąc mi na to pozwolić, ale przegoniłam ich, to naprawdę była sprawa między mną, a tamtą wymalowaną suką. Gdy dźwięk silnika całkowicie znikł, a las zdawał się zamrzeć w bezruchu, czekając na dalszy rozwój wydarzeń, spojrzałam wściekle na Eretrię, nie spuszczając jej ani na chwilę z celownika.
- No proszę, a myślałam, że się ucieszysz na mój widok. – Znów się zaśmiała i ukłoniła teatralnie, nie ukrywając swojej satysfakcji z całego tego zajścia.
- Mam dość twoich gierek Eretria, gadaj czego chcesz.
Nie czekając na żadną odpowiedź wysunęłam dodatkowo adamantowe pazury. Nie zrobiły jednak na niej najmniejszego wrażenia, znowu zaniosła się śmiechem, nie szczędząc przy tym mocnej gestykulacji.
- Och, moja droga. Nie boję się twoich metalowych ozdóbek. Wcale nie są aż takie straszne.
To mówiąc, pochyliła się delikatnie i odsłoniła swoją szyję, dotąd zakrytą przez kołnierz. Była zbyt pewna siebie, miała tryumf wypisany w oczach i tym swoim wrednym, złośliwym, wyzywającym uśmieszku. Spojrzałam na jej skórę, tego właśnie chciała. Na jej szyi jaśniały trzy olbrzymie blizny od pociągnięć moimi pazurami. Miały poszarpane, niezdrowo różowe brzegi i wyglądały okropnie.
- Następnym razem upewnię się, że nie została w tobie kropla krwi!
A ona tylko się śmiała.
- Oj, oj, oj. Nie tak ostro, jeszcze się skaleczysz. – Na te słowa mocniej zacisnęłam palce na broni, gdybym mogła, pazury wysunełabym jeszcze dalej. – Przecież to ty tu trzymasz broń, spokojnie.
- Ostatnim razem to ty ją trzymałaś, naładowaną pociskami z płynnym adamantium! Wynoś się albo nie pozwolę ci drugi raz mnie tak zaskoczyć!
Eretria tylko ciężko westchnę i, powolnymi ruchami, usiadła na kamieniu obok, zupełnie nie przejmując się sytuacją.
- Słuchaj, nie szukam zwady…
- O! Czyżby?! – przerwałam jej szybko, nie mogąc uwierzyć w jej słowa. – Powiedziałam już, żadnych gierek. – Podeszłam do niej i podstawiłam jej pazury pod samą szyję. – Jedno źle dobrane słowo i obiecuję, poprawię swój błąd.
- No proszę, kowbojka Detalli jeszcze potrafi się bawić w X-Menkę, to lubię. – Nie pozwoliłam jej dalej pogrywać, przycisnęłam mocniej pazury, aż kropelka krwi pociekła z jej szyi, jeszcze kilka centymetrów i po tchawicy. – Okej, okej. Już, zrozumiałam, dobra? Jeżeli sobie nie odpuszczę, to mnie zadźgasz, jak tatuś, o patrzcie, mam adamantium, bla bla bla… - Kolejny milimetr. – Słuchaj, ciężko mi się mówi, gdy nie mogę poruszyć szyją.
- Spróbujesz – powiedziałam to przeciągle, uśmiechając się z mojej zyskanej przewagi.
- Potrzebuję pomocy…
- Czyżby? Teraz? Po tym wszystkim co zrobiłaś? – Nie byłam pewna, czy chciałam się śmiać, czy krzyczeć. Najchętniej bym ją po prostu zabiła.
- Nie pamiętasz jak było kiedyś? Dwie przyjaciółki razem podbijające świat! Przypomnij sobie!
Naprawdę chciałam to pamiętać. Chciałam mieć w głowie tylko nasze wspólne wypady na misje, pierwsze próbowanie alkoholu i jazda po nim na motorze Cyclopsa, który rozbiłyśmy w drobny mak. Nasze wymykanie się przez okna, misje pod przykrywką, kilkutygodniowe wyprawy, by zdobyć tajne informacje. Tak, miałyśmy za młodu wiele wspólnych misji jak i wiele wspólnych, zwyczajnych, przyjacielskich wypadów. I rozmowy o naszych pierwszych miłościach, kiedy to całą noc spędzałyśmy w namiocie z kocy, rozwieszonym nad łóżkiem i rozmawianie o chłopakach. Ale to wszystko przepadło.
- Pamiętam twoją zdradę. Bardzo dobrze… Pamiętam też jak ledwo mnie odratowali.
- Jesteśmy kwita za to ostatnie. – Wskazała na swoją szyję. – Naprawdę potrzebuję pomocy. Chcę uciec przed Magneto a nie mam gdzie się schować. Tutaj byłabym względnie bezpieczna.
Te słowa podziałały na mnie jak wiadro zimnej wody.
- Magneto? No proszę! Znalazł sobie nową, lepszą pupilkę? Chce cię wyeliminować bo jego też zdradziłaś dla jeszcze większego wroga? W jakie jeszcze bagno mnie wpakujesz?! – Znów przybliżyłam pazury, aż musiała odchylić głowę.
- Zdradziłam go, to prawda. Ale dla X-Menów… Daj mi wyjaśnić.
W tamtej chwili, z tym tonem i spojrzeniem wyglądała jak dawna Trei, z którą się przyjaźniłam. Wsunęłam pazury, usiadłam naprzeciwko niej, na jakiś korzeniach i czekałam, mając nadzieję, że wyjaśni mi wszystko.
- Słuchaj mnie uważnie. Nie zadaję się z wrogami, więc lepiej się postaraj.
Ta jednak nie mogła przepuścić okazji na swoje uwagi.
- Ooo, no proszę. – Uniosła brew, wyraźnie rozbawiona, znowu przywdziewając ten złośliwy uśmieszek. – Nie zadajesz się z wrogami? – Niewinnie zakręciła kosmyk włosów na palców, jakby od niechcenia mówiąc kolejne zdanie. – A co z Lokim?
Momentalnie ciśnienie mi podskoczyło, zakręciło mi się w głowie. To było jak uderzenie w brzuch, czymś bardzo ciężkim i bardzo ostrym. Złapałam ją za włosy, odchyliłam głowę w tył i jednym, szybkim ruchem wysunęłam pazury do jej szyi.
- Ty podła zdziro!
Szybko zdałam sobie sprawę, ze to był zły ruch. Zobaczyła, że zabolało, że dobrze nacisnęła. Odetchnęłam więc, zrobiłam dobrą minę do złej gry i usiadłam z powrotem na korzeniu, puszczając jej głowę mocnym szarpnięciem.
- Po prostu go w to nie mieszaj.
- Okej, okej. Nie wiem jakie są twoje stosunki…
- Do rzeczy. – Przerwałam jej, nie chcąc już poruszać tego tematu.
Tylko pokręciła głową, nie mogąc przestać się uśmiechać.
- Tu cię boli, ach, aż brakuje naszych nocnych rozmów, co?
- Do rzeczy – powtórzyłam ostrzej.
Znów zaniosła się śmiechem, podnosząc w  geście obronnym ręce.
- Źle robiłam, wiem to. Nie chciałam, naprawdę nie chciałam tego robić…
- A więc czemu to zrobiłaś?!
Spodziewałam się wszystkich reakcji, naprawdę wszystkich, ale nie smutku i zrozumienia w oczach. Wyglądała tak, jakby bardzo chciała podejść do sprawy poważnej w zabawny sposób, ale jeszcze bardziej jej to nie wychodziło. Była cała spięta i bawiła się palcami, to splatając je, to rozplatając, byle tylko jak najdalej odłożyć moment wyznania. Kiedyś była moją przyjaciółką, mimo całej nienawiści do niej, za zdradę, za wszystko co zrobiła, kiedyś była moją przyjaciółką. Czułam, że musze dać jej ten czas.
- Kupił mnie…
- O czym ty mówisz? – Spojrzałam na nią zaskoczona.
- Kupił mnie gdy byłam małą dziewczynką. Moi rodzice byli wyjątkowo anty-mutancką rodziną. – Zaśmiała się przez łzy, a gdy tylko kilka poleciało po jej policzku, szybko je wycierała, żeby tylko jak najszybciej ukryć dowód swojej słabości. – Chcieli mieć ze mnie jakiś pożytek, jakikolwiek. No i żeby nie było wstydu wśród ludzi. Nienawidzili mnie za to kim byłam, nie mogli patrzeć na to, kim się stałam, jaką mnie stworzyli. Nie wiem dokładnie jak to się stało, nikt mi nigdy tego nie wyjaśnił. Ale Magneto zainteresował się kimś takim jak ja. I już nie mogłam odzyskać wolności. Na początku chciałam się go słuchać, po tym co robili mi rodzice… do dziś mam blizny. Nienawidziłam ludzi tak jak on. Ale trafiłam do szkoły Xaviera, znalazłam przyjaciół, jeździłyśmy na misje! Pokazałaś mi cały ludzki świat z dobrej strony! Ale nie mogłam się wycofać, inaczej by mnie zabił. Nie chciałam aż tak cię zranić, planowałam to zrobić delikatnej, żebyś ty się zregenerowała, a ja mogła uciec. Ale on kazał mi cię wykończyć… Inaczej sam by cię wykończył! Zrobiłam wszystko, żebyś mogła wyjść z tego cało. Wstydzę się za to co zrobiłam… I mogę to naprawić… Miałam szanse żeby uciec. Wykradłam jego plany… są u Xaviera, cudem udało mi się je wysłać. Ale Magneto próbuje mnie zabić. Uwierz mi, uciekałam po całym globie, wiem, że tu będę bezpieczna.
Po tych słowach zapadła długa cisza. Nie jestem pewna, ile siedziałyśmy w milczeniu, ale zdawało mi się, że wraz z nami milczy cała polana. Myślałam nad tym co powiedziała, jednak próba przetrawienia jej wyznania była wyjątkowo trudna. Kłamała czy mówiła prawdę? Może to kolejna pułapka? Może nasz mały azyl miał przestać przez nią istnieć… Czy nie narażałam innych na kłopoty? Zdrowy rozsądek krzyczał, żeby odciąć jej głowę i zapomnieć na zawsze…
- Masz ostatnią szansę, jeżeli coś spieprzysz, to nie pożyjesz długo.
… Ale nie myślałam logicznie, to była przyjaciółka, może i dawna, może i zdradziła. Kiedyś jednak się przyjaźniłyśmy i chciałam wierzyć, że nie oszukiwała mnie w takich sprawach.
A ona? W pierwszej chwili chciała mnie przytulić, jednak opanowała się i tylko podziękowała, podążając obok mnie do nowego domu.
Nowy dom nie był szczególnie radosny na ten widok. Mateusz wyzywał na mnie gdy tylko zobaczył moje plany. Micky chciała własnoręcznie urwać jej głowę cudem ją powstrzymałam, a Blaze patrzył na wszystko z niedowierzaniem i nie wiedział, czy na spokojnie przemówić mi do rozsądku, czy zwyzywać od wszystkich złych istnień na naszej planecie.
Dobrze dla niego wybrał to drugie, za co pocałowałam go zadowolona i powiedziałam:
- Wszystko będzie dobrze, a jak nie, sama to naprawię. – Uśmiechnęłam się, pokazałam pazurki i ruszyłam dalej, prowadząc Eretirę do wolnego domku.
~*~*~

Kiedy już zaszło słońce i zrobiło się naprawdę ciemno, może między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią, dostałam SMSa od Eretrii, żebym przyszła do niej. Złapałam więc pęczek kluczy i ruszyłam nie najlepiej oświetloną drogą. Gdy tylko weszłam do środka, zawołała mnie na górę. Byłam uzbrojona tylko w pazury, miałam więc nadzieję, ze to wystarczy.
Jednak to, co zobaczyłam, bynajmniej nie wymagało użycia broni. Eretria stała tuż przy swoim cudzie architektury, wielkim namiocie z trzech kocy, rozwieszonym nad łóżkiem i uśmiechała się naprawdę zadowolona z siebie.
- Zapraszam serdecznie do szałasu Australopitekantropusików!
- Żartujesz sobie? – Spojrzałam na nią błagalnie, próbując ukryć śmiech. – Liczysz na to, że tym uda ci się naprawić wszystko?
- Ej, warto zaczynać od małych kroczków, sama tak mówiłaś! To jest mały kroczek, przywrócenie wspomnień z dzieciństwa!
Cały czas kręcąc głową podeszłam do łóżka i położyłam się na nim, patrząc na sam czubek szałasu, Eretria zrobiła to samo. Leżałyśmy stykając się czubkami głów, z nogami puszczonymi na podłogę.
- A więc mów – zaczęła. – Co jest grane z tym mutantem?
- Skąd wiesz, ze to mutant? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- Widać po nim. Mówię ci, jutro rozgryzę jaką ma moc, więc nawet nie waż się zdradzać. – Urwała na chwilę, by kontynuować śmiejąc się. – I wiem, że się uśmiechasz! Więc przestań! A teraz opowiadaj, jak za dawnych czasów, o co z nim chodzi?
Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc za bardzo co miała na myśli, ani jak odpowiedzieć, żeby nie wpakować się w bagno.
- Jesteśmy razem, nie wiem co więcej mówić. Jesteśmy szczęśliwi.
- A co się stało z Lokim, co? To jednak nie miłość życia, przeznaczenie i w ogóle wszystko co dobre?
Uderzyłam ją za ten żart, na co ona zareagowałam krótkim, roześmianym „ej”.
- Należało ci się.
- Okej, okej, przyznaję. Ale szczerze, co się stało?
- Nie wiem… Po prostu odleciał a…
Nie dokończyłam, bo przerwała mi.
- A ty leżałaś i płakałaś, jedząc lody?
- Żebyś wiedziała, że nie! No dobra… Pierwsze dwa dni może i tak, a później wzięłam się do roboty… trochę do kupowania koni. No cóż, grunt, że po tych dwóch dniach całkowitego dna zebrałam się i wzięłam do pracy. I już o tym nie myślę.
- Mhm… A co jeśli by wrócił?
- Nie mam pojęcia. Na początku pewnie bym go zabiła.
- Takie typowe – zażartowała i znowu dostała kuksańca. – Jezu, dziewczyno, już bezpieczniejsza byłam u Magneto.

Co było później? Rozmowy wróciły, jak za dawnych lat. Mówiłyśmy o wszystkim co ślina na język przyniosła. Jak małe nastolatki, które dopiero uczą się żyć, na zmianę paplając to o planach, to o chłopakach, to o słodkich kotkach w kartonie. I nawet nie wiadomo kiedy zrobiło się rano.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz