Ariana dla WS | Blogger | X X

czwartek, 30 listopada 2017

Pożegnanie (przeczytajcie ten post)

Zanim skomentujecie ten post, proszę, przeczytajcie wszystko ten ostatni raz.
Chcę żeby wszystko zostało wyjaśnione.
I proszę, przeczytajcie go uważnie, bo trzęsę się pisząc to, ale jeżeli tego nie zrobie teraz, to już prawdopodobnie nigdy tego nie zrobię. Do napisania tego postu zmotywowało mnie przeczytanie (zrobiłam to dzisiaj 30. 11. 2017 r.) postu na Equine Daily... przeczytałam go dopiero teraz, bo myślałam, że byłam na to gotowa... 
To będzie bardzo chaotyczne, ale jako że pisane pod wpływem nagłych emocji, chyba możecie mi wybaczyć.

To dość osobista historia, posłuchajcie.
Usłyszycie dziś o dziewczynce, która była martwa od dawna. Od bardzo, bardzo dawna. W sumie od momentu, od kiedy tylko pamięta. I ma na imię Paulina. Ma teraz 19 lat i próbuje za wszelką cenę zawalczyć po raz ostatni.
Niektórzy mają szczęście i rodzą się w idealnej rodzinie. Ja nie miałam tego szczęścia. Wszystko co tylko mogło się pieprzyć, pieprzyło się fantastycznie, spektakularnie, z takim przytupem, jakiego hollywoodzkie kino akcji by nie wymyśliło. Ale pozwolicie, że dokładną historię pozostawię opowiedzianą tylko najbliższym przyjaciołom.
Moja mama jest cudowną osobą. Cudowna jest też moja rodzina, która nie mieszka ze mną pod jednym dachem… inni jej członkowie.
Dziadek i babcia zapewnili mi taki strach przed człowiekiem, przed jego dotykiem, że moja najbliższa przyjaciółka, przy której mogę się przebierać, nie może mnie dotknąć z zaskoczenia, bo wpadam w panikę.
Inni ludzie, praktycznie wszyscy, po drodze sprawili, że moja wrodzona nieśmiałość stała się… cóż, znacie z angielskiego określenie social anxiety? Albo strach przed ludźmi, przed kontaktami z ludźmi? Niewyobrażalny, nielogiczny strach przed drugim człowiekiem, światem zewnętrznym, przyszłością?
Zmagam się właśnie z tym, plus depresją, plus stresem pourazowym (tym samym na którzy zapadają żołnierze w Iraku, nieźle nie?). Jak się tego nabawiłam? Żyjąc w moim domu, spotykając takich ludzi po drodze. Opowiedzieć wam jedną anegdotkę z życia, którą jestem  stanie się podzielić bez zmrożenia z paniki i bez chęci skoczenia przez okno?
Ojciec mojej siostry, a facet mojej mamy, wraz ze swoją żoną, wrobił moją mame w niezłe bagno. Dla odpowiedniego pokazu jego żona prześladowała mnie przez dwa lata mojego życia (kiedy miałam siedem lat). Raz napadła na mnie w prawie opuszczonym budynku, gdy byłam na pierwszym piętrze, a jedyni pozostali ludzie byli na trzecim. Nigdy nie uciekałam w takiej panice jak wtedy. Nadal nie wiem jakim cudem udało mi się dobiec na trzecie piętro, zanim mnie dorwała. Nie będę cytować jak przez cały czas na mnie wyzywała, jakimi słowami. Nie chcę też sobie przypominać co próbowała mi zrobić, bo robi mi się niedobrze. Liczy się tylko to, że uciekłam i nauczycielka zabrała mnie do bezpiecznego pokoju i wezwała ochronę.
Tak, to tylko jedna z historii, w dodatku która działa się poza domem.
Nie opowiem o tym co działo się w domu.
Za to wiecie co działo się w vircie? Był dla mnie bezpiecznym oderwaniem się od rzeczywistości. Virt stał się dla mnie bezpiecznym domem i miałam nadzieję, że w gorsze dni będę mogła po prostu wyjść, odetchnąć, i wrócić.
A gorsze dni zdarzały się często, biorąc pod uwagę, że mam chociażby depresję odkąd tylko pamiętam.
Jako dziecko w przedszkolu wieczorami śpiewałam piosenki, sama do siebie, żeby nikt nie słyszał, o tym jak bardzo jest źle, jak nikt nie słyszy, o tym, że nic się nei da zrobić. O tym jak cholernie cierpiałam.
Gdy nauczyłam się pisać, szyfrem kodowałam w zeszytach i książkach „chcę umrzeć”. Cały czas chciałam umrzeć. Chciałam skoczyć przez okno, patrzyłam na noże gdy nikogo nie było w domu. Chciałam zrobić cokolwiek, żeby przestać cierpieć.
Myślałam, że nigdy, NIGDY, cierpienie się nie skończy.
Ale wtedy poszłam do gimnazjum, wtedy też odkryłam virt. W gimnazjum poznałam ludzi, którzy o mnie walczyli zębami i pazurami. Próbowali wydobyć mnie z otchłani, w której z trudem oddychałam. Świat stał się naprawdę znośny. Robiłam wszystko, żeby tylko odpędzić od siebie mrok całego mojego życia.
Wtedy też okazało się, że z moją krwią jest coś nie tak…
Ale nie przejmowałam się tym. W szkole miałam wspaniałych ludzi, w stajni miałam wspaniałych ludzi, gdy byłam w domu mogłam wejść do virta i zapomnieć.
A później przyszło liceum… jak dobrze wiecie, rozwaliłam sobie wtedy nogę.
Nie wiecie jednak jak bardzo.
Lekarze z różnych szpitali w Polsce przekreślali moją możliwość chodzenia, mówili, że w najlepszym przypadku na zawsze będę chodzić o kulach. W dodatku straciłam ludzi z gimnazjum. To właśnie wtedy zaczęły się moje zniknięcia z virta.
Wtedy na nowo, tylko że z milion razy większą siłą uderzyła moja depresja, moje stany lękowe, mój strach przed ludźmi, światem, przyszłością, strach przed życiem. Wszystko co przeszłam. Umarłam wtedy w środku po raz drugi. I chciałam umrzeć, z całego serca pragnęłam umrzeć.
Ludzie o mnie zawalczyli, mój wujek, moja mama, najbliżsi przyjaciele.
Uratowali moją nogę i teraz mogę jeździć konno.
Ale nie uratowali mnie.
To było za dużo. Ni emogłam robić nic żeby odpędzić od siebie wszystkie myśli, wszystkie wspomnienia, wszystko to co się działo w przeszłości, co mnie dręczyło, wszystkie moje zaburzenia psychiczne.
Nadal chciałam umrzeć.
W drugiej klasie liceum zaczęłam w zeszytach rysować obrazki, były przepełnione emocjami, za to pozbawione wszelkich proporcji. Każdy z nich głosił, że już nie ma ratunku. Wiecie jak to jest uderzyć o dno?
Ja wtedy spadłam miliony metrów ponad poziom mułu.
Byłam pustą, chodzącą skorupą, która codziennie ryczała do okna. Kiedy nie leżałam w łóżku i nie spałam, spod kołdry zrywały mnie ataki paniki Wizje, wspomnienia, myśli, stępki obrazów. Były tak przerażające, ze mogłam jedynie chodzić w kółko po pokoju, płaczac na głos i piszcząc, rwąc włosy z głowy.
Ale nikt nie słyszał.
Mama przyznała się, że nie chciała tego widzieć i słyszeć.
Cierpiałam.
A mimo to próbowałam dla was wracać do virtuala. Próbowałam za wszelką cenę chociaż tutaj zawalczyć.
Ale nie wyobrażacie sobie jak było cieżko udawać, ze wszystko jest okej.
Nie umiem napisać słowami, jak bardzo było źle.
W dodatku moja klasa w liceum…
Nauczyciele… szczególnie podejście dwóch konkretnych do mnie, gdy próbowali stłamsić, i wręcz stłamsili, ostatnią rzecz która mi została.
Zabili moją miłość do pisania.
To był gwóźdź, potrafiłam już tylko leżeć i tępo patrzeć się w seriale… wpadać w kolejne napady lękowe i trwać w nich przez kilka godzin.
Nie spałam po nocach. Były dni, że w całym tygodniu spałam tylko kilka godzin, jak byłam tak wycieńczona w dzień, że musiałam zamknąć oczy na pół godziny.
A później znów budziłam się, rwana wszystkimi moimi psychicznymi dolegliwościami.
Wtedy też z moim kolanem znów się pogorszyło… moja mama (jedyna osoba w domu, która była ze mną, mimo że nie chciała dopuścić do siebie, że mam problemy) miała stan przednowotworowy, mój dziadek dostał raka (rodzina od strony dziadka cała pomarła na raka… przyzwyczaiłam się do tej wizji… to aż przerażające)… a moja krew okazała się znikać i lekarze nie mieli pojęcia o co chodzi.
Moje dni trwały od rehabilitacji, przez kilka lekcji na których się nade mną pastwiono, do badań krwi i koszmaru w domu.
Byłam martwa, chciałam już tylko odciąć swoją świadomość od ciała.
Już nie pamiętać.
Już nie czuć.
JUŻ NIKOGO NIE ZAWODZIĆ.
Bo to bolało jeszcze bardziej. Przez wszystkie moje problemy psychiczne… depresje, stany lękowe, stres pourazowy, social anxiety, inne strachy, wszystko co mam wypisane na moich jebanych psychotropach na co one u mnie działają… zawodziłam wszystkich wokół.
Myślicie, że czemu przestałam się odzywać, nie chciałam już nikogo więcej zawodzić. Nie chciałam nikogo więcej krzywdzić.
Wiecie, czego pięcioletnia, martwa dziewczynk nauczyła się rpzez całe życie i pielęgnowała? Wiedziałam, jak cholernie boli życie, więc starałam się robić wszystko, by już nikt nie cierpiał. Zawsze miła dla ludzi, zawsze uśmiechnięta, mimo strachu i własnych problemów, próbująca pomagać nawet przy wyżalaniu się, że tygodniowy chłopak przyjaciółki ją rzucił… Wszyscy myśleli ze jest tak idealnie.
A ja umierałam coraz bardziej…
Pod koniec drugiej klasy moja przyjaciółka poszła do dyrektorki i powiedziała, że jeżeli mnie nie przepisze (bo nie chciała tego zrobić) do klasy IIIB, zabiję się.
To nie było kłamstwo.
Powiedziałam jej to wtedy.
Wtedy oficjalnie oświadczyłam, że zabiję się, jeżeli w moim życiu nic się nie zmieni.
To był moment mojego ostatecznego uderzenia o dno.
Wszystkie moje problemy, moje choroby. Wszystko to, co codziennie, odkąd tylko pamiętam, działo się gdy wracałam do domu… Wyżywanie się na mnie… Traktowanie mnie jak worek treningowy (nie, nie moja mama. Moja mama jest w tym domu jedyną normalną osobą, to ona zapisała mnie do psychiatry, to ona o mnie walczyła, mimo własnego strachu przed tym, że jej dziecko jest już i tak martwe…)… poniżania… zabijania wszystkiego, co jeszcze próbowało się podnieśc.
Trzecia klasa nie była wiele lepsza.
Ale…
Miałam ludzi obok siebie dzięki Marcie. Ludzi, którzy naprawde mnie lubili. Nie przeszkadzało im, że wtedy zamknęłam się już całkowicie na świat i pozostawałam martwa.
Chcieli mnie poznać lepiej, zobaczyć prawdziwą mnie, tą wesołą, radosną, kreatywną, cieszącą się życiem. Tą która umarła, a dzięki nim czasami wracała do życia.
Ale to było za mało. Za dużo się wydarzyło. Za wiele chorób psychicznych mnie dopadło. Za wiele przeżyc, tych z przeszłości i tych ciągłych. Chciałam umrzeć.
Aż wtedy przed maturą poszłam do psychiatry.
Płakałam, błagając mamę by mnie tam zapisała. To była ostatnia deska ratunku. Powiedziałam sobie, że jeżeli psychiatra nie pomoże. Jeżeli nie zdejmie chociaż troszeczkę ze mnie bólu… to już koniec. Osiemnaście lat życia walczyłam.
18  jebanych lat walki o każdy oddech.
Każde najmniejsze wciągnięcie powietrza w płuca.
Jeżeli jest jakieś zdanie, które mnie definiuje, to to, że nie lubię przegrywać. Nienawidze przegrywać. Nienawidze tego tak bardzo, że nawet gdy byłam martwa w środku, nie potrafiłam się poddać. Nie mogłam. Chciałam to wygrać.
To było cholernie trudne.
Strach przed ludźmi tak wielki, że wszystkie moje bariery sprawiały, ze się trzęsłam, płakałam, hiperwentylowałam i robiłam wszystko, by nie mówić. Moja nieumiejętność opowiedzenia o tym co siedzi mi w głowie (nie potrafię opisać bólu, cierpienia, mroku, krwi które tam są…). To samo dzieje się ze mną teraz gdy to piszę… ale chcę mieć to już z głowy przez ten jeden artykuł.
Psychiatra powiedziała mi wtedy, że w ciągu całej swojej pracy nigdy kogoś takiego nie spotkała. Nigdy nie spotkała kogoś, kto przeżył tyle. Kto cierpiał tyle od najmłodszych lat, a nadal stał o własnych siłach. Powiedziała, ze to co przeżyłam powaliłoby dorosłego mężczyznę, powaliłoby stado koni. Zabiłoby nawet stado słoni. A ja stałam przed nią, próbując po raz ostatni raz zawalczyć. Była pełna podziwu dla mnie, ze to wytrzymałam, ciężko jej było uwierzyć, że malutkie dziecko, które samo mierzyło się z tymi wszystkimi rzeczami, z depresją, z masą strachów, z napadami lękowymi, a cholernym stresem pourazowym i wiele, wiele więcej… było w stanie do przetrwać i dotrwać tutaj. Powiedziała, ze każdy pacjent, którego znała, zabiłby się na moim miejscu.
Powiedziała mi to na pierwszej wizycie, gdy mówiłam tragicznie ogólnikowo… i powtarzała z każdą kolejną, gdy się otwierałam, nawet o jedno zdanie więcej.
Chociaż najpierw moje wizyty to było ciągłe zwiększanie dawki leków…
A jeszcze bardziej nie mogła się nadziwić, ze w tym stanie byłam w stanie mieć takie oceny, napisać tak dobrze maturę i dostać się na kierunek, który jest tylko na jednej uczelni w całej Polsce.
Do samego końca naszej terapii nie mogła się nadziwić, ze byłam w stanie tak walczyć.
Przez pierwsze wizyty nie mogła się też nadziwić, ze mimo całego cierpienia, które przeszłam, skupiałam się cały czas tylko na dobru innych.
Chociaż wtedy, w tym roku przede wszystkim, skupiłam się w końcu na sobie.
TAK BARDZO CHCĘ ŻYĆ.
ALE NIE W CIELE I UMYŚLE, KTÓRE MAM TERAZ.
NIE Z TYM WSZYSTKIM, Z CZYM MĘCZĘ SIĘ ODKĄD TYLKO PAMIĘTAM.
ILE MOŻNA?!
Dlatego nie odpisywałam, unikałam kontaktów… nie chciałam nikogo krzywdzić. Czasem nie byłam w stanie odpisać, bo byłam w tak ciężkim psychicznym stanie, że rysowałam sobie po rękach cięcia długopisami i myślałam sobie, jakby to było.
Śpiewałam piosenki o samobójstwie stojąc przy oknie.
Nie odpisywałam, bo prawdopodobnie wtedy wszystko to co miałam w głowie brało nade mną górę i chciałam się zabić.
A nie chciałam was tym obarczać.
I miałam nadzieję, że nigdy nie będę musiała o tym tutaj pisać bo nienawidzę robić ze swoich problemów wielkich scen.
Ale po przeczytaniu tego artykułu… Nie mogłam tego nie napisać.
A co się dzieje teraz ze mną?
Musiałam skończyć terapię, bo ze względu na studia się przeprowadziłam. Jestem tak samo chora, na wszystko to co przed terapią. Ale walczę.
Znalazłam nowy punkt zaczepienia i chcę walczyć.
Miałam nadzieję, że przyjmiecie mnie w vircie, w czymś, co kiedyś było dla mnie drugim domem, z otwartymi ramionami, gdy wrócę. Miałam nadzieję, ze nie będę musiała każdemu tłumaczyć się z tego, co przeżywałam przez całe swoje życie.
Miałam nadzieję, że nie będę musiała was tym wszystkim obarczać, żebyście zrozumiały moje zniknięcia, moje nieodpisywania.
Ja po prostu starałam się nie umrzeć.
Ale rozumiem, że mogłyście być złe, a ja mogłam oczekiwać za wiele.

Cierpię nadal tak samo. Ciemnośc w mojej głowie, cierpienia i krzyki, które tam są, nadal trwają, ja po prostu znalazłam nowy sposób na próbę radzenia sobie z tym.
Nie wiem co przyniesie przyszłość.
Nie chcę o tym myśleć, bo będzie tylko gorzej.
Nie wiem, czy po drodze się nie poddam. Może za tydzień podetnę sobie żyły, jeżeli przejdę kolejne załamanie.
Albo usłyszę wyrok związany z moją krwią. Ostatnio znów się pogorszyło.
Staram się być psychicznie silna.
Walczę.
I dlatego tutaj kończę. To koniec historii Winter Mist, założonego przez dziewczynkę, która znalazła tutaj na naprawdę długi czas bezpieczną ostoję.
Przeczytałam to wszystko i… nie mogę już tutaj być.
Proszę nie zabierajcie moich koni (zdjęcia koni mojej hodowli, a także waszej o ile jestem z nimi długo, od tych moich dobrych czasów). Może za kilka lat, jak wyzdrowieję, jak wszystkie rany się zasklepią. Jak nie będę miała depresji, jak stany lękowe nie będą mnie łapać w środku nocy, jak moje lęki przed społeczeństwem i przyszłością nie będą mi odcinać mowy w relacjach międzyludzkich, jak mój stres pourazowy przestanie podpowiadać mi by się bronić i zwinąć w kącie bo ktoś zaraz mnie uderzy… może wtedy wrócę.

Dziękuję za wysłuchanie historii o martwej dziewczynce.
Nie chciałam jej tu pisać, ale czułam, że inaczej będzie tylko gorzej.
Jeżeli chcecie zobaczyć rysunki o których wspomniałam, rzeczy, które pisałam jeszcze w zeszłym i tym roku na ścianie, możecie to zrobić TUTAJ. (Pozwolicie, że najbardziej osobiste, ten ostatni płacz o pomoc, zostawię sobie dla siebie… Nie chcę żeby ktokolwiek to widział.)
Wiem, ze gramatyka na nich ssie, były pisane pod wpływem emocji i chciałam szybko przekazać to, co czułam.

Trzymajcie się, oddychajcie pełną piersią, nawet nie wiecie, jak wam tego zazdroszczę.
PS: Nie piszcie do mnie w tej sprawie… Nie odpiszę.
Z góry chcę podziękować też Rusce i Karen, które do samego końca ze mną wytrwały. Karen, dziękuję, że pisałaś, że jesteś tu dla mnie i jak coś, to mogę do ciebie napisać w każdej sytuacji… Już wiesz, czemu nie odpisywałam.
Dziękuję i przepraszam też Zafirę, przestałam ci odpisywać, wiem… ale ja już nie mogłam.