To
był ciepły, słoneczny dzień i nic nie zapowiadało niedalekiego koszmaru.
Wstałam z samego rana, bo oczywiście wczesne treningi nauczyły mój organizm
budzić się o czwartej rano… nawet jeśli nie ma takiej potrzeby. Pierwsze,
nieśmiałe promyki słońca wyłaniały się spod pokrywy nocy, lecz był za słabe, by
wpaść pomarańczową smugą przez okno. Szybko ubrałam się w krótkie, jeansowe
spodenki i luźną koszulkę z nadrukowanymi stronicami z „Króla Szamanów”, po
czym okryłam się szlafrokiem. Z największą przyjemnością przeszłam bosymi
stopami po puszystym, białym dywanie, i, z trochę mniejszą chęcią, przebiegłam
po, również białych, panelach, aż do drzwi (zgadnijcie jakiego koloru…) by
dopaść chapcie w króliczki i ruszyć dzielnie do kuchni.
Gdy
mleko się zagrzało i zrobiłam sobie kakao, czerwone promienie słońca wychyliły
się mocniej, oblewając dachy stajni swoim blaskiem. Otuliłam się mocniej
szlafrokiem i wyszłam na dwór, czując przyjemny, poranny chłodek. Oczywiście,
że moim pierwszy punktem, zaraz po wypuszczeniu wszystkich naszych „już nie
takich dzikich” przyjaciół (w skład których wchodziły dwa ligry, dwa tygrysy,
gepard królewski i lisek) , była stajnia. Otworzyłam ciężkie drewniane drzwi, a
konie powitały mnie przyjaznym rżeniem. Miały dzisiaj w miarę wolny dzień, mało
treningów, większość czasu na padoku, one też w końcu musiały odpocząć.
Przeszłam obok nowej skokowej grupki, a Checkmate, Corteś i Niemuzykalny aż się
pchali, żeby ich pogłaskać za uchem. Zaraz po obowiązkowych pieszczotach miśków
poszłam do moich dwóch ukochanych boksów, podpisanych imionami „Jally Good Time”
oraz „Pardon Me”. Moje gwiazdeczki już czekały i patrzyły na mnie
zniecierpliwione. Wzięłam więc Jally’ego na kantar, wprowadziłam do Pardona i
usiadłam spokojnie między nimi, rozkoszując się kakaukiem i bliskością dwóch
ukochanych kasztanków, które teraz spokojnie ze sobą rozmawiały, nie mając nic
przeciwko, by przebywać wspólnie w boksie.
Nie
wiem ile siedziałam w stajni, przytulona do moich koników. Ale sądząc po tym,
że kakao wypiłam a kubek zdążył wystygnąć już chyba z dziesięć razy, całkiem
sporo. Dodatkowo to nie ja sama wyszłam z boksu, tylko przyszedł po mnie Blaze.
Kiedy stanął przed boksem, zarówno Jally jak i Pardon leżeli, tak jak ja,
wtulając się w szyję Żelka. Teleporter nie skomentował widoku, po prostu
otworzył boks, zrobił nam zdjęcie i przyglądał się temu ze szczerym uśmiechem.
-
Zostawiłaś mnie dla dwóch koni? – szepnął, opierając się o drzwi boksu.
Spojrzałam
tylko na niego rozbawiona i pogłaskałam kasztanka po szyi.
-
Oni są dwaj. – Uśmiechnęłam się zawadiacko.
-
Mogę się dołączyć?
-
O ile nie boisz się, że cię zjedzą.
W
pierwszej chwili dwa kasztany patrzyły się na Blaze’a dość nieufnym wzrokiem.
Ale gdy nic im nie zrobił, i w dodatku wyjął z kieszeni marchewki dla nich, a
mi podał ciepłą kawę, stwierdziły, ze mogą się dalej odprężać.
-
Nadal nie rozumiem, jak możesz woleć to od łóżka, Panno Ravenwood. – Zaśmiał się
i pogłaskał Pardona po grzbiecie.
-
Oj już tak nie narzekaj i nie udawaj, że ci się nie podoba. Lubisz je – mówiąc to,
uderzyłam go łokciem w żebra, śmiejąc się głośno. - … Panie Montgomery.
-
Mhm, jasne! Są nawet gorsze od tych twoich pchlarzy!
W
tym momencie podeszła do nas Ripley, szukając swoich ukochanych ludzi. Widząc
nas zamerdała ogonkiem i usadowiła się na kolanach Blaze’a. Ten tylko
westchnął.
-
Los nie jest dziś po twojej stronie. Nie udowodnisz, że nie lubisz „tych
pchlarzy”. Kochasz je. – Wyszczerzyłam triumfalnie ząbki.
I
zaraz mi ten uśmiech zniknął, bo zupełnie niespodziewanie Blaze spojrzał mi
prosto w oczy, w pełni szczęśliwy, dotknął delikatnie dłonią mojego policzka i
przyciągnął mnie do siebie, w długim pocałunku. Przyjemnie zaskoczenie rozeszło
się po moim ciele, oddałam pocałunek bez zastanowienia, a zaraz potem
popatrzyłam na teleportera, w pełni oczarowana.
-
Tak samo jak kogoś jeszcze tutaj. – Uśmiechnął się szczerze, a ja tylko, by już
dłużej nie wpatrywać się w niego maślanymi oczami, szturchnęłam go drugi raz. –
Aż tak łatwo cię zawstydzić, co?
Wyszarpywałam
się przez chwilę, rozbawiona, gdy ten próbował objąć mnie ramieniem, jednak po
kilku sekundach łaskotek stwierdziłam, że może sobie wygrać tę walkę i wtuliłam
się niego ze szczerą przyjemnością.
-
No proszę, tak o wiele lepiej, Panno Ravenwood.
-
Cicho, albo obleję cię kawą. – Zaśmiałam się i pocałowałam go w policzek, po
czym sama wzięłam łyk pysznego napoju.
Lepiej
chyba nie mogło być, leżeliśmy sobie w spokoju, z kawą w ręku i kochanymi
zwierzakami tuż obok nas. Ale to szczęście musiało szybko zniknąć, do stajni
wparowała Mackenzie z miną nie zapowiadającą nic dobrego. Potwierdzał to widok
jej, trzymającej dwa pistolety. Szybkim ruchem rzuciła mi jeden.
-
Nie czas na to amorki, mamy wizytę.
Po
czym wyszła, załadowując swoją broń i zostawiając nas samych. Nie było czasu na
dyskusję, czy pod nieobecność Nicka i Any może mieć broń, nawet na
zastanawianie się o co chodzi. Wymieniłam tylko z Blazem szybkie spojrzenia i
wstaliśmy. Rzuciłam na pierwszą lepsza skrzynię szlafrok, załadowałam broń i
ruszyłam za Micky, podczas gdy teleporter nie tracił czasu i użył swoich mocy,
by, jak sądziłam, dostać się do naszego „składziku na nagłe wypadki ataku
obcych itp.”. Nawet nie zadawałam pytań, kiedy Mackenzie siadła za kierownicą
i, gdy tylko wsiadłam do auta, nie czekała nawet na Blaze’a, który, dosłownie w
biegu, w ostatniej chwili wskoczył na tylne siedzenie. Jak dobrze, że mieliśmy
auto bez dachu.
W
zabójczym tempie i równie zabójczy sposób znaleźliśmy się na polanie, za lasem.
A widoku, który tam zastałam, nie spodziewałam się nigdy zobaczyć. Mateusz i
Derek stali ramię w ramię, trzymając na celownikach swoich broni kobietę…
Kobietę z czarnymi włosami, niektórymi puszczonymi luźno, niektórymi zebranymi
w warkocze… Kobietę noszącą skórzaną kurtkę, ozdobioną kolcami… Kobietę z tymi
dziwnymi znakami na czole, uniemożliwiającymi zakradnięcie się do jej umysłu
przez telepatę.
-
Eretira – syknęłam i w momencie wyciągnęłam broń, celując jej prosto w głowę.
-
Witaj Paula, dawno się nie widziałyśmy. – Wyszczerzyła zęby w wredny uśmiechu i
od niechcenia uniosła ręce, gdy Micky i Blaze także w nią wycelowali.
Teleporter
wyszedł przede mnie, zasłaniając mnie przed każdym możliwym atakiem, patrzył na
nią wściekle.
-
Kim jesteś? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.
Eletria
nic sobie z tego nie robiła. Zaśmiała się radośnie na to pytanie i przechyliła
tak, by spojrzeć na mnie, jeszcze bardziej ukazując swoje rozbawienie.
-
Nie powiedziałaś mu? No, no… Ten mięśniak też nie wie, a też chciałby wiedzieć!
HA! Jaka historia. Bezpieczne schronienie dla mutantów i innych nadprzyrodzonych,
a nie wiedzą nic, kto może się tu zjawić. Brawo Paula! Po prostu brawo!
Śmiała
się i klaskała, nie przejmowała się tym, że Blaze, jeszcze bardziej odsuwając
mnie od kobiety, wymierzył w nią pewniej. Stała pewna, jak królowa i pani całej
tej sytuacji. Nie mogłam jej pozwolić tak się czuć, ani tak się panoszyć.
-
Zostawcie nas. – Ledwo to wydukałam przez zaciśnięte zęby.
-
Zwariowałaś? Może ci się coś stać. – Z Blaze’a nagle znikła cała wściekłość,
spojrzał na mnie zmartwiony.
Chwyciłam
go za rękę, nie przejmując się tym, że Eretria patrzy na nas z
zainteresowaniem.
-
Nic mi nie będzie, okej? – Pocałowałam go krótko i dodałam. – Wracajcie do
stajni, to moja sprawa.
Jeszcze
się sprzeciwiali, nie chcąc mi na to pozwolić, ale przegoniłam ich, to naprawdę
była sprawa między mną, a tamtą wymalowaną suką. Gdy dźwięk silnika całkowicie
znikł, a las zdawał się zamrzeć w bezruchu, czekając na dalszy rozwój wydarzeń,
spojrzałam wściekle na Eretrię, nie spuszczając jej ani na chwilę z celownika.
-
No proszę, a myślałam, że się ucieszysz na mój widok. – Znów się zaśmiała i
ukłoniła teatralnie, nie ukrywając swojej satysfakcji z całego tego zajścia.
-
Mam dość twoich gierek Eretria, gadaj czego chcesz.
Nie
czekając na żadną odpowiedź wysunęłam dodatkowo adamantowe pazury. Nie zrobiły
jednak na niej najmniejszego wrażenia, znowu zaniosła się śmiechem, nie
szczędząc przy tym mocnej gestykulacji.
-
Och, moja droga. Nie boję się twoich metalowych ozdóbek. Wcale nie są aż takie
straszne.
To
mówiąc, pochyliła się delikatnie i odsłoniła swoją szyję, dotąd zakrytą przez
kołnierz. Była zbyt pewna siebie, miała tryumf wypisany w oczach i tym swoim
wrednym, złośliwym, wyzywającym uśmieszku. Spojrzałam na jej skórę, tego
właśnie chciała. Na jej szyi jaśniały trzy olbrzymie blizny od pociągnięć moimi
pazurami. Miały poszarpane, niezdrowo różowe brzegi i wyglądały okropnie.
-
Następnym razem upewnię się, że nie została w tobie kropla krwi!
A
ona tylko się śmiała.
-
Oj, oj, oj. Nie tak ostro, jeszcze się skaleczysz. – Na te słowa mocniej
zacisnęłam palce na broni, gdybym mogła, pazury wysunełabym jeszcze dalej. – Przecież
to ty tu trzymasz broń, spokojnie.
-
Ostatnim razem to ty ją trzymałaś, naładowaną pociskami z płynnym adamantium!
Wynoś się albo nie pozwolę ci drugi raz mnie tak zaskoczyć!
Eretria
tylko ciężko westchnę i, powolnymi ruchami, usiadła na kamieniu obok, zupełnie
nie przejmując się sytuacją.
-
Słuchaj, nie szukam zwady…
-
O! Czyżby?! – przerwałam jej szybko, nie mogąc uwierzyć w jej słowa. –
Powiedziałam już, żadnych gierek. – Podeszłam do niej i podstawiłam jej pazury
pod samą szyję. – Jedno źle dobrane słowo i obiecuję, poprawię swój błąd.
-
No proszę, kowbojka Detalli jeszcze potrafi się bawić w X-Menkę, to lubię. –
Nie pozwoliłam jej dalej pogrywać, przycisnęłam mocniej pazury, aż kropelka
krwi pociekła z jej szyi, jeszcze kilka centymetrów i po tchawicy. – Okej,
okej. Już, zrozumiałam, dobra? Jeżeli sobie nie odpuszczę, to mnie zadźgasz,
jak tatuś, o patrzcie, mam adamantium, bla bla bla… - Kolejny milimetr. –
Słuchaj, ciężko mi się mówi, gdy nie mogę poruszyć szyją.
-
Spróbujesz – powiedziałam to przeciągle, uśmiechając się z mojej zyskanej
przewagi.
-
Potrzebuję pomocy…
-
Czyżby? Teraz? Po tym wszystkim co zrobiłaś? – Nie byłam pewna, czy chciałam
się śmiać, czy krzyczeć. Najchętniej bym ją po prostu zabiła.
-
Nie pamiętasz jak było kiedyś? Dwie przyjaciółki razem podbijające świat!
Przypomnij sobie!
Naprawdę
chciałam to pamiętać. Chciałam mieć w głowie tylko nasze wspólne wypady na
misje, pierwsze próbowanie alkoholu i jazda po nim na motorze Cyclopsa, który
rozbiłyśmy w drobny mak. Nasze wymykanie się przez okna, misje pod przykrywką,
kilkutygodniowe wyprawy, by zdobyć tajne informacje. Tak, miałyśmy za młodu
wiele wspólnych misji jak i wiele wspólnych, zwyczajnych, przyjacielskich
wypadów. I rozmowy o naszych pierwszych miłościach, kiedy to całą noc
spędzałyśmy w namiocie z kocy, rozwieszonym nad łóżkiem i rozmawianie o
chłopakach. Ale to wszystko przepadło.
-
Pamiętam twoją zdradę. Bardzo dobrze… Pamiętam też jak ledwo mnie odratowali.
-
Jesteśmy kwita za to ostatnie. – Wskazała na swoją szyję. – Naprawdę potrzebuję
pomocy. Chcę uciec przed Magneto a nie mam gdzie się schować. Tutaj byłabym
względnie bezpieczna.
Te
słowa podziałały na mnie jak wiadro zimnej wody.
-
Magneto? No proszę! Znalazł sobie nową, lepszą pupilkę? Chce cię wyeliminować
bo jego też zdradziłaś dla jeszcze większego wroga? W jakie jeszcze bagno mnie
wpakujesz?! – Znów przybliżyłam pazury, aż musiała odchylić głowę.
-
Zdradziłam go, to prawda. Ale dla X-Menów… Daj mi wyjaśnić.
W
tamtej chwili, z tym tonem i spojrzeniem wyglądała jak dawna Trei, z którą się
przyjaźniłam. Wsunęłam pazury, usiadłam naprzeciwko niej, na jakiś korzeniach i
czekałam, mając nadzieję, że wyjaśni mi wszystko.
-
Słuchaj mnie uważnie. Nie zadaję się z wrogami, więc lepiej się postaraj.
Ta
jednak nie mogła przepuścić okazji na swoje uwagi.
-
Ooo, no proszę. – Uniosła brew, wyraźnie rozbawiona, znowu przywdziewając ten
złośliwy uśmieszek. – Nie zadajesz się z wrogami? – Niewinnie zakręciła kosmyk
włosów na palców, jakby od niechcenia mówiąc kolejne zdanie. – A co z Lokim?
Momentalnie
ciśnienie mi podskoczyło, zakręciło mi się w głowie. To było jak uderzenie w
brzuch, czymś bardzo ciężkim i bardzo ostrym. Złapałam ją za włosy, odchyliłam
głowę w tył i jednym, szybkim ruchem wysunęłam pazury do jej szyi.
-
Ty podła zdziro!
Szybko
zdałam sobie sprawę, ze to był zły ruch. Zobaczyła, że zabolało, że dobrze
nacisnęła. Odetchnęłam więc, zrobiłam dobrą minę do złej gry i usiadłam z
powrotem na korzeniu, puszczając jej głowę mocnym szarpnięciem.
-
Po prostu go w to nie mieszaj.
-
Okej, okej. Nie wiem jakie są twoje stosunki…
-
Do rzeczy. – Przerwałam jej, nie chcąc już poruszać tego tematu.
Tylko
pokręciła głową, nie mogąc przestać się uśmiechać.
-
Tu cię boli, ach, aż brakuje naszych nocnych rozmów, co?
-
Do rzeczy – powtórzyłam ostrzej.
Znów
zaniosła się śmiechem, podnosząc w
geście obronnym ręce.
-
Źle robiłam, wiem to. Nie chciałam, naprawdę nie chciałam tego robić…
-
A więc czemu to zrobiłaś?!
Spodziewałam
się wszystkich reakcji, naprawdę wszystkich, ale nie smutku i zrozumienia w
oczach. Wyglądała tak, jakby bardzo chciała podejść do sprawy poważnej w
zabawny sposób, ale jeszcze bardziej jej to nie wychodziło. Była cała spięta i
bawiła się palcami, to splatając je, to rozplatając, byle tylko jak najdalej odłożyć
moment wyznania. Kiedyś była moją przyjaciółką, mimo całej nienawiści do niej,
za zdradę, za wszystko co zrobiła, kiedyś była moją przyjaciółką. Czułam, że
musze dać jej ten czas.
-
Kupił mnie…
-
O czym ty mówisz? – Spojrzałam na nią zaskoczona.
-
Kupił mnie gdy byłam małą dziewczynką. Moi rodzice byli wyjątkowo anty-mutancką
rodziną. – Zaśmiała się przez łzy, a gdy tylko kilka poleciało po jej policzku,
szybko je wycierała, żeby tylko jak najszybciej ukryć dowód swojej słabości. –
Chcieli mieć ze mnie jakiś pożytek, jakikolwiek. No i żeby nie było wstydu
wśród ludzi. Nienawidzili mnie za to kim byłam, nie mogli patrzeć na to, kim
się stałam, jaką mnie stworzyli. Nie wiem dokładnie jak to się stało, nikt mi
nigdy tego nie wyjaśnił. Ale Magneto zainteresował się kimś takim jak ja. I już
nie mogłam odzyskać wolności. Na początku chciałam się go słuchać, po tym co
robili mi rodzice… do dziś mam blizny. Nienawidziłam ludzi tak jak on. Ale
trafiłam do szkoły Xaviera, znalazłam przyjaciół, jeździłyśmy na misje!
Pokazałaś mi cały ludzki świat z dobrej strony! Ale nie mogłam się wycofać,
inaczej by mnie zabił. Nie chciałam aż tak cię zranić, planowałam to zrobić
delikatnej, żebyś ty się zregenerowała, a ja mogła uciec. Ale on kazał mi cię
wykończyć… Inaczej sam by cię wykończył! Zrobiłam wszystko, żebyś mogła wyjść z
tego cało. Wstydzę się za to co zrobiłam… I mogę to naprawić… Miałam szanse żeby
uciec. Wykradłam jego plany… są u Xaviera, cudem udało mi się je wysłać. Ale
Magneto próbuje mnie zabić. Uwierz mi, uciekałam po całym globie, wiem, że tu
będę bezpieczna.
Po
tych słowach zapadła długa cisza. Nie jestem pewna, ile siedziałyśmy w
milczeniu, ale zdawało mi się, że wraz z nami milczy cała polana. Myślałam nad
tym co powiedziała, jednak próba przetrawienia jej wyznania była wyjątkowo
trudna. Kłamała czy mówiła prawdę? Może to kolejna pułapka? Może nasz mały azyl
miał przestać przez nią istnieć… Czy nie narażałam innych na kłopoty? Zdrowy
rozsądek krzyczał, żeby odciąć jej głowę i zapomnieć na zawsze…
-
Masz ostatnią szansę, jeżeli coś spieprzysz, to nie pożyjesz długo.
…
Ale nie myślałam logicznie, to była przyjaciółka, może i dawna, może i
zdradziła. Kiedyś jednak się przyjaźniłyśmy i chciałam wierzyć, że nie oszukiwała
mnie w takich sprawach.
A
ona? W pierwszej chwili chciała mnie przytulić, jednak opanowała się i tylko
podziękowała, podążając obok mnie do nowego domu.
Nowy
dom nie był szczególnie radosny na ten widok. Mateusz wyzywał na mnie gdy tylko
zobaczył moje plany. Micky chciała własnoręcznie urwać jej głowę cudem ją
powstrzymałam, a Blaze patrzył na wszystko z niedowierzaniem i nie wiedział,
czy na spokojnie przemówić mi do rozsądku, czy zwyzywać od wszystkich złych
istnień na naszej planecie.
Dobrze
dla niego wybrał to drugie, za co pocałowałam go zadowolona i powiedziałam:
-
Wszystko będzie dobrze, a jak nie, sama to naprawię. – Uśmiechnęłam się,
pokazałam pazurki i ruszyłam dalej, prowadząc Eretirę do wolnego domku.
~*~*~
Kiedy
już zaszło słońce i zrobiło się naprawdę ciemno, może między dwudziestą drugą a
dwudziestą trzecią, dostałam SMSa od Eretrii, żebym przyszła do niej. Złapałam
więc pęczek kluczy i ruszyłam nie najlepiej oświetloną drogą. Gdy tylko weszłam
do środka, zawołała mnie na górę. Byłam uzbrojona tylko w pazury, miałam więc
nadzieję, ze to wystarczy.
Jednak
to, co zobaczyłam, bynajmniej nie wymagało użycia broni. Eretria stała tuż przy
swoim cudzie architektury, wielkim namiocie z trzech kocy, rozwieszonym nad
łóżkiem i uśmiechała się naprawdę zadowolona z siebie.
-
Zapraszam serdecznie do szałasu Australopitekantropusików!
-
Żartujesz sobie? – Spojrzałam na nią błagalnie, próbując ukryć śmiech. –
Liczysz na to, że tym uda ci się naprawić wszystko?
-
Ej, warto zaczynać od małych kroczków, sama tak mówiłaś! To jest mały kroczek,
przywrócenie wspomnień z dzieciństwa!
Cały
czas kręcąc głową podeszłam do łóżka i położyłam się na nim, patrząc na sam
czubek szałasu, Eretria zrobiła to samo. Leżałyśmy stykając się czubkami głów,
z nogami puszczonymi na podłogę.
-
A więc mów – zaczęła. – Co jest grane z tym mutantem?
-
Skąd wiesz, ze to mutant? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
-
Widać po nim. Mówię ci, jutro rozgryzę jaką ma moc, więc nawet nie waż się
zdradzać. – Urwała na chwilę, by kontynuować śmiejąc się. – I wiem, że się
uśmiechasz! Więc przestań! A teraz opowiadaj, jak za dawnych czasów, o co z nim
chodzi?
Wzruszyłam
ramionami, nie wiedząc za bardzo co miała na myśli, ani jak odpowiedzieć, żeby
nie wpakować się w bagno.
-
Jesteśmy razem, nie wiem co więcej mówić. Jesteśmy szczęśliwi.
-
A co się stało z Lokim, co? To jednak nie miłość życia, przeznaczenie i w ogóle
wszystko co dobre?
Uderzyłam
ją za ten żart, na co ona zareagowałam krótkim, roześmianym „ej”.
-
Należało ci się.
-
Okej, okej, przyznaję. Ale szczerze, co się stało?
-
Nie wiem… Po prostu odleciał a…
Nie
dokończyłam, bo przerwała mi.
-
A ty leżałaś i płakałaś, jedząc lody?
-
Żebyś wiedziała, że nie! No dobra… Pierwsze dwa dni może i tak, a później
wzięłam się do roboty… trochę do kupowania koni. No cóż, grunt, że po tych dwóch
dniach całkowitego dna zebrałam się i wzięłam do pracy. I już o tym nie myślę.
-
Mhm… A co jeśli by wrócił?
-
Nie mam pojęcia. Na początku pewnie bym go zabiła.
-
Takie typowe – zażartowała i znowu dostała kuksańca. – Jezu, dziewczyno, już
bezpieczniejsza byłam u Magneto.
Co
było później? Rozmowy wróciły, jak za dawnych lat. Mówiłyśmy o wszystkim co
ślina na język przyniosła. Jak małe nastolatki, które dopiero uczą się żyć, na
zmianę paplając to o planach, to o chłopakach, to o słodkich kotkach w
kartonie. I nawet nie wiadomo kiedy zrobiło się rano.